Odkąd zacząłem się nawracać i uważniej zwracać uwagę na słowa formuł, które słyszałem i które wymawiałem, coraz bardziej dostrzegam pewne niuanse. Po pierwsze, w formułce, jakiej nauczyłem się przed pierwszą spowiedzią powtarzałem: „obraziłem Boga”. Czy Boga można w ogóle obrazić? Ja i Bóg to nie ten poziom, nie ta liga. Później pomyślałem o rozmowie Abrahama z Bogiem, gdzie Abraham próbuje udowodnić coś, czego udowodnić się nie da. Wtedy pomyślałem, że to nie jest kłótnia. Abraham nie kłóci się z Bogiem, tylko Bóg metodą majeutyczną, jak to miał w zwyczaju czynić Sokrates, pokazuje mu prawdę, którą zresztą Abraham zna.
Sokrates, jak podaje Wikipedia, „starał się nie tyle przekonać swoich rozmówców, lecz wskazać na błędność ich poglądów, lub wydobyć z nich ukrytą wiedzę”. Bóg jak położna pozwala Abrahamowi pogodzić się z bólem i pójść dalej w życie. To nie były negocjacje, to nie była kłótnia. To była lekcja.
Jaki ojciec taki syn – twierdzi nasze przysłowie. Genetyka mówi, że często więcej przejmujemy z naszych dziadków. Biblia pokazuje, że pewnie to prawda. Jakub – wnuk Abrahama – też musiał, jak się wydaje, zetrzeć się z Bogiem. Został mu ślad na całe życie, a i do dzisiaj pobożni Żydzi pamiętają o tym, przygotowując mięso zwierząt. I znowu paradoks: niewidzialny Bóg mocuje się z człowiekiem. Nie ten poziom. Nie ta liga. A jednak Bóg jak dobry dziadek pozwala Jakubowi wygrać. Chociaż znaczy go nieusuwalnym znamieniem nierównego chodu. Bo u Boga sprawiedliwie nie musi oznaczać równo, tylko dobrze dla człowieka.
Przejście między poziomicami na mapie w prawdziwych górach wymaga sporo wysiłku. Na papierze ładnie i kolorowo to wygląda. Gdy w górach brakuje tchu nie jest już tak łatwo. Na stronach Biblii czytamy o różnych wydarzeniach i wydają się proste do zrozumienia. I chyba takie są, bo Bóg dostosował je do naszego poziomu. Do ostatniego naszego tchu.