Jest pewna postać na kartach Pisma Świętego, która wzbudza moją szczególną sympatię. Osoba spontaniczna, zaangażowana w sprawę, często wręcz porywcza. Z pewnością jednak daleka od ideału. A mimo to, a może głównie dlatego, tak mi bliska…
Szymon Piotr bardzo kochał Jezusa. Tak bardzo zależało mu, aby być Jego dobrym uczniem, aby Mu się podobać. Często jednak błądził, mylił się, robił rzeczy głupie, sprzeczne z wartościami, które cierpliwie przekazywał mu Nauczyciel. Tak bardzo starał się, a jednak nie wychodziło. I tak ciągle, i ciągle…
Brzmi znajomo? Założę się, że zdarzyło ci się kiedyś poczynić szlachetne postanowienia, które legły w gruzach już na samym początku ich realizacji. Może obiecałeś coś Bogu, a potem… nie mogłeś spojrzeć w lustro, bo czułeś się kłamcą? A miałeś kiedyś poczucie bycia tak bardzo grzesznym, tak niedoskonałym, że wstyd ci było skorzystać z sakramentów? Ja tak.
Zawsze chciałem być dobrym chrześcijaninem. Starałem się podobać Bogu. Zależało mi, aby był ze mnie dumny. Przestrzegałem przykazań, przystępowałem do sakramentów, czytałem Biblię. Wszystko po to, by być „wzorowym uczniem w szkole Jezusa”. Kiedy udawało mi się wytrwać w dobrym, byłem z siebie dumny. Ilekroć jednak upadałem czy błądziłem, czułem się przegranym. Tak, często czułem się źle przez swoją niedoskonałość. Teoretycznie prawidłowy odruch; dziś jednak wiem, że moja postawa daleka była od ideału. Za dużo było w niej egocentryzmu.
Problem polegał na tym, że to JA chciałem być najlepszy. Owszem, dla Boga, ale JA: swoimi siłami, swoim nakładem pracy, swoim wysiłkiem. Moje postępowanie miało być dobre głównie dlatego, że wypełniałem określone założenia wiary. „Odhaczałem” kolejne punkty na liście zagadnień do „egzaminu na dobrego katolika”, który koniecznie chciałem zdać na szóstkę. Każde odstępstwo, każdy grzech, każda niedoskonałość bolała mnie bardzo dotkliwie. Nie tylko dlatego, że zawiodłem Jezusa, ale też dlatego, że to ja nie dałem rady, że to mnie nie udało się wypełnić postanowień, moich założeń. Oj tak… nie łatwe jest życie chrześcijanina-perfekcjonisty. Każda porażka smakowała wyjątkowo gorzko...
Dobrze jest dążyć do ideału. Naszym powołaniem jest przecież świętość (1P 1, 16). Jest jednak ogromna różnica pomiędzy byciem świętym, a byciem perfekcyjnym. Perfekcjonista stara się robić wszystko idealnie, nie dopuszcza możliwości pomyłki, nie godzi się na swoją słabość, na swoją niemoc, bezsilność. Perfekcjonista stawia na samowystarczalność. Faryzeusze także chcieli być perfekcyjni; wierzyli, że wypełnianie prawa w 100%, gwarantuje im uprzywilejowaną pozycję u Boga, że przez to są lepsi od innych ludzi. Wydaje mi się natomiast, że świętość to coś całkiem przeciwstawnego; początkiem drogi ku niej jest uznanie swojej bezsilności i bezradności; przyznanie się do braku mocy sprawczej. Przecież wszystko, co w nas cenne i piękne, pochodzi od Boga. To On potrafi zdziałać prawdziwe cuda: w nas i poprzez nas. To On jednak także wybiera narzędzia do czynienia tych cudów. I nikt nie powiedział, że te narzędzia (czyt. my) muszą być idealne!
Myślę, że jeśli próbujemy być przed Bogiem perfekcyjni… popełniamy błąd. Nie tego oczekuje od nas Pan. Naszą rolą jest jedynie uznanie swojej niższości i otwarcie się na działanie Jego łaski: Łaską bowiem jesteście zbawieni przez wiarę. A to pochodzi nie od was, lecz jest darem Boga: nie z uczynków, aby się nikt nie chlubił (Ef 2, 8–9); Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia (Flp 4, 13). Oczywiście, należy żyć zgodnie z przykazaniami, systematycznie przyjmować sakramenty święte itd., ale pierwszym krokiem jest jednoczesne uznanie: swojej słabości i nieskończonej mocy Boga.
To proste i trudne zarazem… Z jednej strony, wystarczy uznać swoje ograniczenia. Z drugiej, nasza duma ecale nie chce łatwo na to pozwolić. Sam miewam z tym problem: ilekroć moje dobre postanowienia upadają, czuję zawód i niedosyt, czasem złość. Ponadto skoro wyznaczyłem sobie cel – Niebo, zboczenie z drogi tam prowadzącej, musi budzić mój naturalny bunt, prawda? Myślę jednak, że ten niedosyt, to niezadowolenie z niepowodzeń, nie musi być czymś złym. Istotne, by nie zapomnieć, że w naszych działaniach najważniejszy jest Bóg oraz że On cały czas towarzyszy nam w wędrówce. O ile szybko wrócimy na właściwą drogę, Jemu wcale nie będą przeszkadzać nasze upadki. Wierzę w to. Wierzę, że On je przenika i uzdrawia; ważne, byśmy Jemu je oddawali. Albowiem ilekroć niedomagam, tylekroć jestem mocny. Najchętniej będę się chlubił z moich słabości, aby zamieszkała we mnie moc Chrystusa. Wystarczy Ci mojej łaski. Moc w słabości się doskonali (2 Kor 12, 9–10); [Pan] mi powiedział: «Wystarczy ci mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali». Najchętniej więc będę się chlubił z moich słabości, aby zamieszkała we mnie moc Chrystusa (2 Kor 12, 9).
Św. Piotr Apostoł (Szymon) z pewnością nie był ideałem. Błądził. Mimo to Jezus nie porzucił go, nigdy nie zrezygnował z niego. Kochał go cały czas tak samo, co więcej na koniec wyznaczył go do prowadzenia Kościoła. Niech to będzie piękna lekcja dla nas wszystkich. Pamiętajmy: nie jest naszym zadaniem zapracować na miłość Boga. Nie mamy zapunktować w konkursie na najlepszego ucznia. Bogu nie zależy na „kujonach”. Nie tędy droga! On kocha naszą słabość. Paradoksalnie, to właśnie nasza słabość pozwala Mu okazać pełnię Swojej mocy. Im zatem mniej „nas w nas”, tym więcej On może zdziałać.
A zatem… może Jezus tak bardzo ukochał Piotra, nie pomimo jego słabości, ale właśnie dzięki nim?
Pan mi powiedział: «Wystarczy ci mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali». Najchętniej więc będę się chlubił z moich słabości, aby zamieszkała we mnie moc Chrystusa. (...) Albowiem ilekroć niedomagam, tylekroć jestem mocny." 2 List do Koryntian 12, 9-10
Zobacz część 1 tekstu: https://www.michalici.pl/artykul/mow-mi-szymon-czyli-o-tym-jak-wszystko-gra-gdy-nic-nie-wychodzi-cz-1